Warto zobaczyć: Turbinia i Discovery Museum w Newcastle

Muzea w Newcastle miałem okazję zwiedzić niedawno. I właśnie to spowodowało, że popełniłem poprzedni wpis o Birr i Parsonsach oraz ten, o najsławniejszym z rodu.


Charles Parsons odebrał standardowe dla arystokratycznego nerda wykształcenie domowe (niektórzy z jego nauczycieli też mieli niezgorsze osiągnięcia naukowe), ukończył z wyróżnieniem Cambridge, po czym nietypowo jak na syna earla zatrudnił się jako czeladnik w zakładach maszynowych w Newcastle. Pięć lat i kilka stanowisk później, w 1884, jest już dyrektorem działu elektrycznego w firmie produkującej silniki okrętowe. W tym samym roku opracował pierwszą turbinę parową, a parę lat później założył własne fabryki C.A. Parsons & Co (energetyka) i Parsons Marine Steam Turbine Company (silniki okrętowe). Nadal w Newcastle, a nie w rodzinnej Irlandii. Ten rejon był wówczas (i jeszcze długo, do czasów Margaret Thatcher) centrum przemysłu maszynowego i stoczniowego, tu więc można było znaleźć wykwalifikowanych pracowników. Zakład C.A. Parsons nadal istnieje, przy czym pod oryginalną nazwą do 1968 roku, potem kilkakrotnie łączony lub sprzedawany, obecnie należy do Siemensa. Turbiny Parsonsa działają do dziś w wielu brytyjskich elektrowniach (w tym atomowych) i napędzają okręty Royal Navy.

W energetyce turbiny przyjęły się szybko, natomiast gdy Parsons próbował zainteresować swoim pomysłem marynarkę, spotkał się z oporem - Royal Navy jest instytucją  konserwatywną. Postąpił więc tak, jak przystało na arystokratę: zbudował jacht (jak to się szczęśliwie składa, gdy wynalazca jest jednocześnie angielskim lordem). Zwodowana w 1894 roku Turbinia okazała się najpierw przydatnym statkiem eksperymentalnym, a po rozwiązaniu problemów technicznych - reklamowym. Parsons przygotował happening, przy którym kosmiczna Tesla Elona Muska zajmuje drugie miejsce.

W 1897 świętowano diamentowy jubileusz królowej Wiktorii. W programie obchodów znalazł się wielki pokaz floty w Spithead. Na nabrzeżu i na swoich jachtach zebrała się  śmietanka towarzyska, w tym następca tronu i lordowie admiralicji. Zaproszono też ambasadorów, admirałów z innych krajów i licznych dziennikarzy, którym Royal Navy chciała zaprezentować swoją potęgę. Najnowocześniejsze okręty płynęły w dwóch liniach długich na 7 mil, w otoczeniu łodzi patrolowych, które miały trzymać z dala cywilne jednostki. I wtedy zjawiła się Turbinia, cała na biało. Na pełnej prędkości przepłynęła między okrętami, jakby to były nieruchome boje, uniknęła pościgu (omal nie zatapiając jednej łodzi patrolowej swoją falą dziobową) i została uwieczniona na setkach zdjęć. Dziennikarze rzucili się do telegrafów, a admirałowie mieli dylemat: na miejscu zastrzelić bezczelnego lorda za wystawienie na pośmiewisko na oczach świata czy zamówić u niego silniki. Wybrali to drugie, na próbę zbudowali dwa turbinowe niszczyciele. Wkrótce królewska marynarka ogłosiła, że rezygnuje z silników tłokowych. W 1906 zwodowano słynny HMS Dreadnought, również napędzany turbinami produkcji Parsonsa.

Podaję te wszystkie daty, by zwrócić uwagę na tempo przemian: pierwsza turbina w 1884 roku, 10 lat później eksperymentalny statek, kolejne 10 lat i wszystkie floty w pośpiechu zamawiają nowe okręty, bo te ledwo co zwodowane stają się pływającymi celami dla nowej generacji. Nie będę pisać o morskim wyścigu zbrojeń, bo się na tym nie znam, zresztą Boni zrobił to o wiele lepiej.

Turbinia istnieje do dzisiaj, jest głównym eksponatem Discovery Museum w Newcastle. Drugim, który zauważają zwiedzający (tylko dlatego, że pierwszy - czołg Challenger - stoi przed wejściem). Od razu widać, że jedynym celem statku było bicie rekordów prędkości. Wąski kadłub nie pomieści żadnego ładunku, gładka powierzchnia utrudnia prace pokładowe, ale przy tych prędkościach opór powietrza staje się istotny. Nie można niestety wejść do środka, ale fragment poszycia został zastąpiony przezroczystym plastikiem, ujawniając maszynownię. Najciekawsza jest rufa z dziewięcioma śrubami na trzech wałach. Niesamowite, że potrafiono już zrobić wielostopniowe turbiny, ale przekładnie do nich przekraczały możliwości najbardziej zaawansowanego przemysłu maszynowego ówczesnego świata. Statek miał więc napęd bezpośredni. Tyle że turbiny lubią wysokie obroty, a śruby napędowe nie bardzo. Parsons próbował najpierw konwencjonalnego napędu z jedną śrubą i odkrył zjawisko kawitacji (BTW, ja je odkryłem w 688 Sub Attack, kto jeszcze w to grał?), zastosował więc niezwykły układ wielu śrub i stosunkowo wolną turbinę. Wydajność takiego rozwiązania była niska, ale wystarczyła, by przekroczyć 34 węzły w czasach, gdy najszybsze okręty osiągały 27.

Inne eksponaty

Żelazne płuco. Jeśli twoje dziecko chętnie spędzi całe życie w czymś takim, to nie musisz szczepić.
Dla lepszego chłodzenia silnik obracał się razem ze śmigłem. Serio.

Poza Turbinią Discovery Museum jest ciekawym, lecz dość eklektycznym muzeum. Obok standardowych eksponatów są też interaktywne urządzenia znane z centrów nauki, większość zgromadzona w części zwanej Science Maze. Całkiem zgrabnie powiązano je tematycznie. Obok pojazdów i silników są więc eksperymenty mechaniczne, przy żarówkach i generatorach - elektryczne itd. Córkę zainteresowała wystawa przedstawiająca życie codzienne - seria gablot z ubraniami, zabawkami i sprzętami domowymi z różnych lat, od średniowiecza po koniec XX wieku. Jest i przyspieszony kurs historii miasta od czasów rzymskich po wojny światowe. Osobną część poświęcono kawalerii z północnej Anglii (stąd czołg przed wejściem). Jedna wystawa (czasowa) gromadziła dawne automaty do gier. Ale nie komputerowe, jakie pamiętam z dzieciństwa, lecz znacznie starsze, mechaniczne, często drewniane. Automaty były sprawne, lecz wymagały dawnych monet, które można było na miejscu kupić.
Nie wiem co to może być, to dla mnie kompletna enigma
W Polsce powszechna jest wiara, że Anglicy nie doceniają naszego wkładu w złamanie Enigmy. No to proszę.

Muzeum ma zresztą interesujący model biznesowy: jest darmowe i przyjazne dla dzieci, ale przychodząc z dzieckiem przygotuj parę funtów. Lub lepiej: parę funtów funtów w drobnych monetach. Obok ekspozycji umieszczono nawiązujące do nich płatne atrakcje, od karuzeli po symulator śmigłowca, a także stoiska z pamiątkami. Zwiedzałem z trzyletnią córką, musiałem więc sięgać do kieszeni, ale przynajmniej z poczuciem, że wspieram słuszny cel. Odpłatne (ale niedrogie) są też zajęcia Play+Invent dla małych eksperymentatorów - nie skorzystaliśmy, bo wydały się przeznaczone dla eksperymentatorów nieco większych.

Prawdziwym przebojem dla dzieci jest piętro poświęcone rzece. Newcastle, położone u ujścia Tyne, jest od zawsze związane z wodą. Dorosła wystawa nazywa się Story of the Tyne, zawiera m.in. modele statków i mostów oraz prawdziwe łodzie. Towarzyszy jej Play Tyne (podobnie jak Play+Invent płatne, ale niedrogie), czyli model rzeki wraz z łodziami, mostami zwodzonymi i śluzami. Muzeum uprzedza: dostępne są plastikowe fartuchy, ale lepiej zabierz ubranie na zmianę.
Próbowałem znaleźć taki moment i taki kadr, by nie było dzieci na zdjęciu. Nie było łatwo

Komentarze