Wrocław: legendy miejskie kontra historie prawdziwe


Według legendy - wejście do podziemnego miasta (IW)
Awangardowy Wrocław był miastem post-prawdy na wiele lat przed wymyśleniem tego terminu. Każde niecodzienne zdarzenie wywoływało falę plotek i mitów. Legendy o podziemiach, w których hitlerowcy przechowywali skradzione skarby lub wunderwaffe, krążą do dziś. A prawdziwa historia miasta jest co najmniej równie ciekawa.

Inspiracją do przypomnienia wrocławskich sensacji XX wieku były książki osadzone we Wrocławiu. Z miastem związanych jest kilku autorów szeroko pojętej fantastyki, np. Robert Szmidt, Adam Cebula, Andrzeje: Drzewiński i Ziemiański. Zdarza im się w twórczy sposób wykorzystywać dolnośląskie historie, prawdziwe i zmyślone.

Dworzec Główny i podziemna kolej

Kran z wodą dla parowozów (IW)
Dworzec ma warstwy. Pierwsza, którą widzi podróżny: jeden z największych dworców w Polsce i nielicznych z krytą halą peronową. Sam budynek jest ciekawy, ale polecam zapolować na detale: zdobienia kas, kute elementy na peronach, tablica pamiątkowa Zbigniewa Cybulskiego (na peronie trzecim; zginął w tym miejscu próbując wskoczyć do pociągu). Druga warstwa, to część do której nie ma wstępu. Sale konferencyjne z kasetonowymi sklepieniami jak z jakiegoś zamku, wieżyczki z kręconymi schodami, pomieszczenia techniczne, piwnice. Niektóre udało mi się zobaczyć podczas jednego z Photo Days - wydarzeń podczas których wrocławianie mogli zwiedzać miejsca na co dzień niedostępne. Nawiasem mówiąc, odbywał się 10 kwietnia 2010 i został zakończony wcześniej z powodu katastrofy smoleńskiej.

Kiedy twórcy scenografii nie mogą zdecydować: steampunk czy disneyowski zamek? (IW)

Warstwa trzecia to miejsca nieistniejące. Podczas wojny wybudowano we Wrocławiu kilka schronów przeznaczonych dla wybrańców - oficerów i dygnitarzy NSDAP. Dwa z nich pod dworcem. Według miejskich legend, pod oficjalnym schronem są również inne, głębsze podziemia. Wszystkie wrocławskie schrony, a także inne ważne miejsca - hotele, urzędy - są połączone siecią tuneli, w których jeździła kolejka. Centralnym punktem sieci był tajny dworzec pod Dworcem Głównym. Przewożono nią rannych do podziemnych szpitali. W podziemnych fabrykach produkowano amunicję. W bocznych tunelach przechowywano zapasy żywności dla SS i zrabowane skarby, w tym Bursztynową Komnatę. Tajne laboratoria pracowały nad Wunderwaffe. 

Na Stabłowicach miało się nawet znajdować podziemne lotnisko, pisał o nim Bruno Gajek, oficer polskiego wywiadu (ale przekazywał zasłyszaną informację i sam ją oceniał jako niewiarygodną). W wersji całkowicie absurdalnej podziemny pociąg miał jeździć do Riese, a nawet do Berlina. Tunel miał też prowadzić od Wzgórza Partyzantów (bunkier dowodzenia) do konsulatu niemieckiego. Słabą stronę tej akurat legendy jest fakt, że w czasach Festung Breslau nie było przecież konsulatu.

Ruiny schronu na Wzgórzu Partyzantów (IW)
Ile w tym prawdy? Wielkie schrony przeciwlotnicze są prawdziwe. W całym Wrocławiu można też znaleźć resztki umocnień, najczęściej małe bunkry dla kilku żołnierzy. Są raczej mało widowiskowe, z łatwością można przejść tuż obok i je przegapić (but then, I believe, that's the idea). I nic nie wskazuje na to, by były połączone pod ziemią. Podczas wojny często przebijano przejścia pomiędzy piwnicami sąsiadujących budynków. Zarówno Niemcy jak i atakujący Rosjanie próbowali też czasem korzystać z kanałów ściekowych. Być może to było źródłem legend. Zwłaszcza, że naziści naprawdę potrafili budować rozległe podziemia, np. pobliskie Riese w Górach Sowich. Ale wielka sieć tuneli przechodzących pod licznymi rzekami? Wybudowana w kompletnej tajemnicy na terenie wielkiego miasta? Niezbyt to prawdopodobne. Podziemne obiekty potrzebują wentylacji, łączności i innej infrastruktury, trzeba wywozić tysiące ton ziemi i zużyć ogromne ilości betonu, a nie ma po tym żadnego śladu. 

Podczas remontu w latach 2010-2012 teren pod i wokół Dworca został przekopany, raz na zawsze wykluczając możliwość istnienia nieznanych podziemi w tym miejscu (albo Oni chcą, żebyśmy tak myśleli). Uwaga dla szukających w internecie: w sieci krążą artykuły o znalezieniu tunelu podczas remontu, to żart primaaprilisowy jednej z redakcji. Z kolei na różnych forach łatwo znaleźć wpisy osób, których dziadek miał jako dziecko widzieć tunel kolejki w 1945. Albo którzy słyszeli, że kolega wujka zszedł do schronu i wyszedł 3 dni później w innej dzielnicy. Inni powtarzają absolutnie pewną historię o żołnierzu, który chciał ujawnić tajemnicę podziemi za 10 tysięcy marek.  Albo nawet odlatują w pełne teorie spiskowe o tym, co ukryli Niemcy i jak do dzisiaj skutecznie kontrolują informacje i nie pozwalają na eksplorację. Zostaliście ostrzeżeni.
Resztki schronu dowodzenia Festung Breslau. Jak widać, nadal przyciągają sympatyków faszyzmu (IW)

Schrony odgrywają pewną rolę w "Breslau forever"  Andrzeja Ziemiańskiego, autor wspomina o takich szczegółach jak świecąca farba na ścianach. Pojawiają się i podziemia mityczne. Gestapowcy po akcji na dworcu zeszli do tajnego tunelu, w którym przejechali samochodem aż do schronu na placu Nowy Targ. Ciekawe, że stało się na to na Dworcu Nadodrze, a nie mającym mocniejsze umocowanie w miejskim folklorze Dworcu Głównym. 

Zwiedzanie: większość wrocławskich podziemi jest niedostępna, poza specjalnymi okazjami, lub już nie istnieje. Schrony obok Dworca i na Nowym Targu wyburzono pod budowę parkingów podziemnych (na Dworcu zachowano resztki dla turystów). W schronie pod Placem Solnym mieści się prywatne muzeum Moviegate. Na Wzgórzu Partyzantów zobaczymy resztki bunkra, z którego dowodzono obroną Festung Breslau w ostatnich dniach oblężenia (tylko z zewnątrz, cały teren jest ogrodzony i strzeżony). Mnóstwo drobnych obiektów znajdziemy wzdłuż tej trasy: https://www.wroclaw.pl/trasa-rowerowa-twierdzy-wroclaw1 ale to już dla fanatyków fortyfikacji.

Plac Grunwaldzki

Hasło spopularyzowane przez Kazika głosi: Wrocław zawsze poddaje się ostatni. I rzeczywiście, podczas II wojny światowej Wrocław skapitulował cztery dni później niż Berlin. Miasto było okrążone przez Armię Czerwoną, ostrzeliwane, bombardowane przez samoloty rosyjskie i amerykańskie, a jednak się broniło. Dlaczego? Według teorii spiskowych, by ukryć co trzeba w podziemiach. W rzeczywistości, wśród obrońców było kilku zbrodniarzy wojennych, którzy za wszelką cenę chcieli uciec, a jeśli już dać się złapać, to Amerykanom. Za wszelką - również za cenę życia mieszkańców miasta. W Festung Breslau panował terror, nie tylko robotnicy przymusowi, ale też niemieccy żołnierze i cywile byli masowo rozstrzeliwani: za sprzeciwianie się zbrodniczym rozkazom, za defetyzm, za kradzież jedzenia. Przed plutonem egzekucyjnym stanął nawet burmistrz! Cywilów w końcu wysiedlono - pieszo, w środku zimy.
Lotnisko na Placu Grunwaldzkim (domena publiczna)
W okrążonym mieście brakowało żywności, jedyne dostawy przychodziły droga powietrzną. Przez 76 dni oblężenia Luftwaffe wykonała 2 tysiące lotów, aż w końcu Rosjanie zdobyli miejskie lotnisko. Gauleiter Karl Hanke zdecydował, by zbudować lotnisko w zakolu rzeki obok Politechniki, wykorzystując szeroką ulicę Kaiserstrasse. Saperzy wysadzili budynki (w tym kościół Marcina Lutra, najwyższy budynek Breslau), robotnicy przymusowi sprzątali gruzy. Lotnisko okazało się bezużyteczne. Wystartowało z niego, według różnych źródeł, od 0 do 3 samolotów. Według niektórych (niepewnych) świadectw, 1 lub 2 transportowce z rannymi. Według innych - samolot którym uciekł gauleiter, bardziej prawdopodobne jest jednak, że wystartował on spod Hali Stulecia. Hanke odleciał samolotem Fi-156 Storch, który nie potrzebował lotniska, wystarczało mu 60 m rozbiegu. Gdy tylko lądowisko zaczęło się nadawać do użytku, Rosjanie natychmiast je bombardowali. 

Granica między starą i nową zabudową to skraj lotniska (IW)
Po wojnie lotnisko zamieniło się w szaberplac, czyli targowisko, na którym koncentrowało się życie miasta. Władze oficjalnie tępiły prywatny handel, a tym bardziej kradzionym towarem. Nieoficjalnie początkowo przymykały na to oko, bo proceder łatał luki w zaopatrzeniu i przyspieszał proces usuwania pamiątek po niemieckiej przeszłości miasta. Po kilku latach szabrowników wypędzono (mały targ warzywny pozostał aż do lat 90), a wyrwa w miejskiej tkance została nazwana Placem Grunwaldzkim.

Dziś śladem po lotnisku jest obszar zabudowany gmachami z lat 1950-2000, a otoczony ze wszystkich stron dawną architekturą. Powierzchnia placu stopniowo się zmniejszała aż do rozmiaru nieco szerszej ulicy i owalnego ronda. Po jego południowej stronie stanęły m.in. nowe gmachy Politechniki, od północnej grupa wieżowców zwana Manhattanem. Uniwersytet Przyrodniczy rozsiadł się okrakiem. Wschodnią stronę placu zdobią akademiki zwane Kredką i Ołówkiem, zachodnią kilka budynków Uniwersytetu Wrocławskiego. 

Sedesowce po remoncie (IW)
Najbardziej oryginalną historię mają Sedesowce, wieżowce na Manhattanie. Zaprojektowała je Jadwiga Grabowska-Hawrylak w 1967 roku. W założeniu miały wyglądać wyjątkowo, wręcz luksusowo jak na warunki PRL-u: wykończone cegłą klinkierową i ciemnym drewnem, z roślinnością zwisającą z elewacji i trawiastym dachem. Podczas budowy okazało się, że grunt jest bardziej podmokły niż przewidywano, trzeba było go umocnić wbijając betonowe pale. To podniosło koszty, żeby więc zmieścić się w założonym budżecie, wycięto z projektu wszystkie dekoracje, w dodatku użyto materiałów budowlanych słabej jakości. Wieżowce zaczęły się sypać natychmiast po oddaniu. Półokrągłe wnęki zakrywające okna, w których miały stać donice dla pnączy, skojarzyły się z muszlami klozetowymi, stąd nazwa Sedesowce. Mieszkańcy narzekali, że ograniczają one światło. Stały się też źródłem plotek i legend (widzicie wzorzec?) - że oryginalnie miały tu być okrągłe, wypukłe okna jak w batyskafie, albo że projekt był przeznaczony dla krajów tropikalnych, stąd ograniczony dostęp słońca. Niedawny remont załatał pęknięcia i pokrył elewacje świeżą farbą. Choć do oryginalnego projektu nie wrócono, wieżowce i tak prezentują się znakomicie.

Politechnika Wrocławska

W Polsce po II wojnie światowej dramatycznie brakowało wykształconych pracowników. Wrocławskie uczelnie były zniszczone w 60%, co jak na to miasto oznaczało świetny stan, a przy tym wyposażone w przydatne instrumenty naukowe. Dlatego ledwo skończyły się działania wojenne, już wyszedł dekret o utworzeniu Politechniki i Uniwersytetu Wrocławskiego.

Ale świeżo przyłączone do Polski miasto nie bez powodu nazywano dzikim zachodem. Szabrownicy oczywiście zainteresowali się sprzętem pozostawionym na uczelniach. Przy czym nie zawsze byli to zbieracze porzuconego mienia, niektórzy siłą przekonywali poprzednich właścicieli do jego porzucenia. Działała partyzantka Werwolfu, choć trudno dziś ustalić, z jakim nasileniem (na pewno nie takim, jakie przedstawiała propaganda PRL, ale nie była kompletnym mitem). Byli wreszcie zwykli bandyci. Broń była łatwo dostępna. Żołnierze i milicjanci w dzień ledwo byli w stanie utrzymać porządek w kilku wyznaczonych miejscach, nocami zaś wycofywali się do swoich posterunków. Do takiego miasta przybyli pierwsi studenci i pracownicy naukowi, w tym lwowscy profesorowie, z poleceniem utworzenia uczelni. Szybko zorientowali się, że w tej sytuacji można stracić życie za bochenek chleba, albo po prostu przypadkowo. Tak wspomina te czasy profesor Stanisław Kulczyński, rektor Politechniki i Uniwersytetu (przez kilka lat uczelnie miały wspólny zarząd):
"Wrocław pierwszych miesięcy pionierskich podobny był do lasu, w którym łatwo było dostać kulą zza węgła jak i nożem w plecy. Sypialiśmy z karabinem przy łóżku. Dr Knot, działający dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej, zaczesuje do dziś dnia starannie przedział na głowie, wyrysowany kulą wystrzeloną doń w biały dzień z ruiny w śródmieściu. Szofer mój przepadł jednego wieczoru jak kamień w wodzie. Odnaleźliśmy go po tygodniu w szpitalu, przebitego nożem, skąd dał znać odzyskawszy przytomność."

Straż Akademicka  (domena publiczna)
Co się stało potem? Usłyszałem taką wersję. Rektor, w obawie o bezpieczeństwo ludzi i by chronić wyposażenie przed szabrownikami, zorganizował straż spośród studentów-ochotników. Szczęśliwym trafem na terenie uczelni odkryto magazyny strażników lotniskowych Luftwaffe (ze względu na pobliskie lotnisko na Placu Grunwaldzkim to miało sens) i nowa formacja wyposażyła się w karabiny, amunicję, a nawet mundury, oczywiście po odpruciu nazistowskich symboli i założeniu biało-czerwonych opasek. Po uczelni krążyły uzbrojone po zęby patrole.

Najstarsze budynki Politechniki (IW)
Wyglądało to jak klasyczna legenda miejska. Poszperałem trochę po materiałach i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że jest to dobrze udokumentowana i prawie prawdziwa historia, nieco tylko podkolorowana. Główna różnica jest taka, że nie było magazynu Luftwaffe i jednolitego wyposażenia. Rzeczywiście istniała Straż Akademicka i studenci nosili przerobione niemieckie mundury, ale była to mieszanka, co komu pasowało. I rzeczywiście nosili karabiny. Niektóre z nich znaleźli sami studenci, w ruinach Politechniki lub w innych częściach miasta, inne otrzymano od milicji lub wojska. Ale nie był to jeden typ, a cokolwiek udało się znaleźć - niemieckie, czeskie, włoskie, a z przyczyn patriotycznych najbardziej pożądane były polskie. Na liście wyposażenia były też pistolety maszynowe i granaty. Całkiem legalnie - formacja była zorganizowana na wzór wojskowy, za zgodą komendanta wojewódzkiego MO i mogła być uzbrojona w co tylko udało się znaleźć, pod warunkiem, że broń była rejestrowana, wydawana według instrukcji, do określonego zadania itp.

Strażników w szczytowym okresie było około 300. Niektórzy studenci mieli doświadczenie frontowe, ci zostali dowódcami drużyn i wyszkolili kolegów. Przy czym to nie tak, że toczyli bitwy przy użyciu tego arsenału - głównie zajmowali się legitymowaniem osób wchodzących na teren uczelni, przeszukiwaniem wyjeżdżających pojazdów, a także porządkowaniem terenu, noszeniem mebli i innymi pracami niezwiązanymi z bezpieczeństwem. Bandyci z daleka omijali tereny uczelni wiedząc, że strzeże ich ciężko uzbrojona i co ważniejsze dobrze zorganizowana formacja, że w razie alarmu szybko mogą przybyć posiłki (Straż miała nawet kilka samochodów, rzadkość w tych czasach). Straż Akademicka istniała niecały rok, już w 1946 r. ją rozwiązano. Czasy strzelanin na ulicach już się skończyły, a poza tym władze zaczęły niechętnie patrzeć na uzbrajanie elementu niepewnego ideowo.
Zabytkowe statki obok Politechniki (IW)

Budynek C-13 - miał być kartą perforowaną, został Serowcem (IW)
Pomijając nawet historie powojenne, Politechnikę warto po prostu obejrzeć. Dzisiejszy kampus tworzy mieszanka budynków z różnych okresów, od początków XX wieku (budynek główny A-1, Stara Kotłownia) po ledwie kilkuletnie. Wśród nowoczesnych wyróżnia się budynek C-13 - okrągłe okna miały się kojarzyć z kartą perforowaną, ale niezaznajomieni z historią techniki wrocławianie przezwali go Serowcem. Przy Wybrzeżu Wyspiańskiego cumują zabytkowe statki udostępnione do zwiedzania. Po drugiej stronie Odry widać zabytkową wieżę ciśnień i muzeum Hydropolis. Nad rzeką kursuje kolejka gondolowa - kontrowersyjny pomysł rektora i miasta (zdaniem realistów, kładka dla pieszych byłaby tańsza w utrzymaniu i miała większą przepustowość).

Epidemia ospy

2 czerwca 1963 do szpitala MSW we Wrocławiu zgłosił się oficer wywiadu Bonifacy Jedynak. Po powrocie z zadania w Indiach i Wietnamie zachorował na nieznaną chorobę. Lekarze rozpoznali u niego malarię - którą faktycznie miał, ale jak się potem okazało, nie tylko. Stan jego zdrowia poprawił się po leczeniu i w połowie czerwca podpułkownik SB wyszedł ze szpitala. Wkrótce zachorowała salowa ze szpitala, potem jej córka i inne osoby, które miały z nią kontakt. Podejrzewano u nich różne choroby - ospę wietrzną, białaczkę, alergię. Dopiero 15 lipca Sanepid zorientował się, że w mieście rozprzestrzenia się ospa prawdziwa.
Izolatorium (domena publiczna)

Od tego momentu władze działały szybko i bezwzględnie. Powstały ośrodki ogrodzone drutem kolczastym, w których odizolowano kilkaset osób mających kontakt z chorymi. Sanepid w towarzystwie milicjantów wyciągał podejrzanych z mieszkań w środku nocy. Lekarze podejrzani o zarażenie trafiali do takich ośrodków w podwójnej roli - pacjentów i pracowników. Milicja kontrolowała drogi i dworce kolejowe, przepuszczając tylko osoby zaszczepione. Zorganizowano specjalne szkolenia dla wrocławskich lekarzy. Wprowadzono procedury dezynfekcji, zamknięto baseny, zakazany był handel samoobsługowy i sprzedaż wody z saturatorów. Akcją masowych szczepień obejmowano kolejne grupy, najpierw lekarzy i milicjantów, potem wszystkich mieszkańców Wrocławia, później rozszerzono ją na cały kraj. Opresywne państwo ma swoje zalety - WHO przewidywała, że epidemia potrwa dwa lata i pochłonie tysiące ofiar. Tymczasem Polska, pomimo permanentnie niedoinwestowanej służby zdrowia, poradziła sobie w niecały miesiąc. W sierpniu wykryto tylko kilka zachorowań, ostatnie z nich 10 sierpnia. We wrześniu zaczęto łagodzić ograniczenia i zwalniać do domów osoby izolowane.

Lekarze w strojach ochronnych (domena publiczna)  
A gdzie tu legendy? Pojawiały się od pierwszych informacji o epidemii. Wiadomości były szczątkowe, by nie wywoływać paniki, ale efekt był czasem odwrotny. Ludzie uznawali, że skoro władze tylko w kilku słowach informują o chorobie, ale odcięły miasto kordonem sanitarnym i nakazują ostrożność, na pewno sytuacja jest znacznie poważniejsza. Mieszkańcy innych miast często wierzyli, że we Wrocławiu na ulicach piętrzą się sterty trupów. Ale i wrocławianie brali wojskowe komory dezynfekcyjne za mobilne piece krematoryjne. Ktoś zauważył ciężarówkę wiozącą kilka trumien do zakładu pogrzebowego - po chwili plotka mówiła o tysiącach. Komisje Sanepidu kontrolowały mieszkania chorych w kombinezonach, maskach i goglach, co musiało nieźle podkręcać nastroje.

Rzeczywistość była, na szczęście, mniej ciekawa. Wrocławianie dezynfekowali ręce, witali się bez podawania dłoni - a poza tym żyli normalnie. Osadzeni w izolatoriach traktowali pobyt jak przymusowy urlop - opalali się, gimnastykowali, imprezowali. Za druty trafił m.in. dyrektor fabryki taniego wina, co wieczór samochód przywoził kilka skrzynek zaopatrzenia, a milicjanci udawali, że tego nie widzą (oczywiście pobierali stosowny procent). Na ospę zachorowało kilkadziesiąt osób, zmarło jedynie 7 (z czego 4 to pracownicy służby zdrowia). 

Pojawiły się też podejrzenia w związku z masową akcją szczepień, na szczęście nie tak silne jak dzisiejsze ruchy antyszczepionkowe. I w odróżnieniu od nich miały trochę racji - zdecydowano, by podawać szczepionkę zawierającą żywego wirusa również u osób z przeciwwskazaniami, u setek osób wystąpiły objawy niepożądane, u kilku - śmiertelne. Inna teoria spiskowa, chyba bardziej popularna poza Wrocławiem, mówiła, że w mieście wcale nie było ospy. To była mistyfikacja, by pod pozorem walki z epidemią wprowadzić restrykcje, a prawdziwym celem była walka z kościołem (zakaz pielgrzymek, ograniczenie kontaktów międzynarodowych wrocławskiego biskupa Kominka). Najciekawsze były jednak legendy dotyczące źródła choroby, bo przecież informacja o oficerze wracającym z zagranicznej misji nie mogła zostać ujawniona. Opowiadano np. że ospę przywiozła egzotyczna tancerka cyrkowa lub akrobatka chodząca po linie, która następnie zaraziła swojego kochanka oficera. Albo, że w jednym z ukrytych tuneli Niemcy prowadzili doświadczenia nad bronią biologiczną, zawalił się strop i rozbił butle z zarazkami. 

Robert J. Szmidt inspirował się ospą i związanymi z nią legendami pisząc "Szczury Wrocławia". Autor pamięta epidemię, świetnie odróżnia plotki od rzeczywistości, ale wie, co jest lepszą pożywką dla fikcji. Postanowił przy tym zabawić się znanym popkulturowym motywem zombie, ale umieścić je w miejscu, gdzie trudno o strzelbę i piłę łańcuchową (co najwyżej siekierę), a zwalczaniem żywych trupów musi się zająć ZOMO. 


Komentarze

  1. Opisując Wzgórze Partyzantów ominął Pan informacje na temat podziemi które znajdują się pod nim. Ja sam będąc młodym człowiekiem chodziłem po nich w poszukiwaniu "skarbów". Wejście było na przeciwko Komendy ZHP. Zejście piętro w dół i duże pomieszczenia od których odchodziły korytarze do następnych pomieszczeń znowu z odchodzącymi korytarzami do następnych pomieszczeń. Szliśmy znacząc drogę powrotną kredą na ścianach. schodziliśmy w dół i znowu pomieszczenia z korytarzami....Doszliśmy do wieżyczki i do bunkra na zdjęciu. A w wieżyczce walały się jakieś książki i papiery …. W drugą stronę zeszliśmy do pomieszczenia gdzie zaczynała się woda i nie było dalej przejścia. Działo się to w połowie lat 70. Póżniej wejście zamknięto i nie można było już po nich chodzić. Odgruzowano też bunkier i była tam filia muzeum .Co jest tam teraz niestety nie wiem nie byłem tam już prewie 45 lat. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz