Baterie kontra przełyk, czyli jak nie obrabiać wideo

Moja żona jest nieludzkim lekarzem. Oprócz leczenia zajmuje się też nauczaniem - innych weterynarzy, a także czasem zwykłych śmiertelników. I właśnie dla opiekunów zwierząt przygotowaliśmy razem filmik o niebezpieczeństwie związanym z bateriami guzikowymi. Może uratowaliśmy w ten sposób jakiegoś psa lub kota (albo i dziecko - połykają baterie nawet częściej niż zwierzęta). A przy okazji potrenowałem trochę tworzenie i edycję video (tl;dr - stworzenie dwuminutowego filmiku zajęło kilka godzin, a większość prób poszła do kosza).

Krótkie wyjaśnienie dla tych, co nie słyszeli o problemie. Bateria ma napięcie zaledwie 1,5V, nie da się go wyczuć palcami i wydaje się całkowicie bezpieczne. I tak jest, dopóki bateria nie zostanie połknięta. Kiedy wilgotne tkanki zetkną oba bieguny, zacznie płynąć prąd. Sam prąd nadal nie zaszkodzi, ale napięcie nawet rozładowanej baterii wystarczy, by zaszła elektroliza wody. Ze szkoły wiemy, że woda rozkłada się na tlen i wodór. I byłoby fajnie, gdyby nie produkty pośrednie, czyli jony OH. A te są silnie żrące i jeśli bateria utknie w jednym miejscu - w godzinę lub dwie są w stanie przepalić żołądek na wylot.

Przeprowadziliśmy więc mały eksperyment. Popularyzacja nauki wymaga poświęceń: rolę żołądka spełnił plaster szynki, a normalnie jej nie jemy. Bateria to CR2032, używana np. w zabawkach, wagach i termometrach. Pierwsza próba: aparat na statyw, bateria zawinięta w szynkę, nagrywanie video ze standardową prędkością, by potem przyspieszyć na komputerze. Efekt wygląda kiepsko, bo i nie miał wyglądać. Dowiedziałem się za to, że pół godziny (maksymalny czas jednego filmu) to trochę krótko, choć efekty już są widoczne. A więc lepiej niż video sprawdzi się timelapse.



Do drugiej próby zastosowałem profesjonalne oświetlenie w postaci lampki Ikea z klipsem przymocowanej do statywu. Ustawiłem aparat, by robił zdjęcie co 15 sekund. Upewniłem się, że w pokoju nie ma psa ani kota. Właściwie mogłem to wszystko zostawić i efekt byłby lepszy, ale co kilka minut zaglądałem i sprawdzałem czy wszystko w porządku. Przez to parę razy trąciłem statyw i rzuciłem cień, musiałem więc skasować kilka zdjęć.

Postanowiłem użyć narzędzi wiersza poleceń do przerobienia setek zdjęć na filmik. Pierwszy etap to zmiana rozmiaru - na szczęście przełączyłem aparat z RAW na JPG, ale zapomniałem zmniejszyć rozdzielczość, zdjęcia były więc o wiele za duże. Do takich rzeczy świetnie się nadaje mogrify z pakietu ImageMagick:
mogrify -resize 2304x1728 -quality 100 -path resized/ *.jpg
2 minuty z guglem pokazały, że do stworzenia filmu mogę użyć ffmpeg lub mencodera. Na domyślnych ustawieniach ffmpeg stworzył plik bardzo mały, ale też bardzo brzydki, z wyraźnymi artefaktami kompresji. Pomogło dodanie kilku opcji:
ffmpeg  -pattern_type glob -framerate 30 -s:v 2304x1728   -i "*.jpg" bateria1.mp4

Pozostało jeszcze wydłużyć początkowe i końcowe klatki, z przygotowaniami i końcowym efektem; dodać logo i napisy. Potrzebowałem oprogramowania do obróbki video. Z wcześniejszych zabaw z shotcut zapamiętałem, że ten program ma dość ograniczone możliwości, a pomimo tego początkowo wydał się trudny w obsłudze. Uznałem, że skoro i tak muszę poświęcić parę godzin na naukę, to lepiej nauczyć się czegoś, co zaspokoi wszystkie moje potrzeby na długie lata. Zarejestrowałem się i ściągnąłem DaVinci Resolve, profesjonalny program do obróki video, którego nawet w bezpłatnej wersji ma ogromne możliwości.

Pierwszy problem - program działa wyłącznie ze wsparciem GPU. Dwa lata temu kupiłem niskobudżetowy komputer do obróbki grafiki, poleasingowy Lenovo ThinkStation. Kierowałem się głównie pamięcią (16GB ECC) i procesorem (2 Xeony po 4 rdzenie), przezornie wybrałem jednak model z kartą Nvidii, a nie zintegrowanym Intelem. Przestarzałą, ale na szczęście wystarczającą. Po prostu nigdy nie chciało mi się zainstalować sterowników. Zainstalowałem, zrestartowałem - działa.


Drugi problem - wczytuję plik, nic się nie dzieje. W instrukcji nic o tym nie ma, szukam w guglu. Okazuje się, że Resolve obsługuje nietypowy zestaw kodeków i kontenerów, to znaczy setki formatów z różnych kamer video, natomiast bardzo niewiele z popularnych formatów internetowych. A do tego nie pokazuje żadnego komunikatu błędu. Na jakimś forum ktoś na to narzekał i wyjaśniono mu, że Resolve wywodzi się z profesjonalnych systemów do obróbki wideo, a nie z typowego oprogramowania PC. W porównaniu ze stołami montażowymi sprzed kilkunastu lat, Resolve jest bardzo przyjazny. Holywood nie narzeka, a marudzeniem amatorów korzystających z bezpłatnej wersji producent się nie przejmuje. 



Po kilku próbach udało mi się skonwertować plik do formatu akceptowalnego dla Resolve. Próba wydłużenia początkowego fragmentu wywołała jednak taki sam efekt, to znaczy całkowity brak efektu. W tym momencie moja cierpliwość dla Resolve się wyczerpała. Uruchomiłem Shotcut i efekt był zapewne podobny, jak dla profesjonalnych montażystów przejście ze stołu do softu DaVinci. Jaki ten program jest wygodny i intuicyjny! W kilka minut wydłużyłem początkowe i końcowe fragmenty, dodałem też filtr rozjaśniający. Dodanie logo było tylko nieznacznie trudniejsze - trzeba było przygotować przezroczysty plik PNG i dodać go ponad główną ścieżką video.



Teraz napisy. I tu kolejne schody. Shotcut jest bardzo wygodny do montażu. Łączenie ujęć z kilku kamer, wycinanie fragmentów, efekty przejścia - to wszystko jest proste i intuicyjne. Łatwo też nakładać filtry. Natomiast twórcy wyraźnie nie planowali funkcji dodawania napisów i zabrakło odpowiedniego mechanizmu, bo napisy można dodać wykorzystując filtry. Efekt wygląda źle, a proces jest niewygodny i zajmuje dużo czasu. Po zmarnowaniu godziny daliśmy sobie spokój z shotcutem i żona dorobiła napisy w Canvie. Napisów jest sporo, w efekcie zgubiła się płynność. Wyszło na to, że właściwie można było zrezygnować z timelapse i zmontować całość od razu z kilku zdjęć...

A efekt końcowy wygląda tak: https://www.facebook.com/gabinet.adawet/videos/406591167864001/








Komentarze